Zmieniłem prolog i główne założenia. Nie chce byc oskarżany o plagiat, nawet przez takich ludzi jak Banzai. Loslobos i Pavlos najprawdopodobniej wcale nie będą bohaterami opowiadania, bo jak się domyślam tylko ich Banzai darzy nieodwzajemnioną miłością. Tyle. Niedługo dalsze części.
Mówią że wszystko ma swe miejsce i czas.Mówiąż że wszystko ma swój porządek... ale co jeśli ów porządek zostanie zachwiany?
PROLOG
Od setek lat, istotami ciemności władał czarny mag imieniem Tytus. Jego potęga rosła, podporządkowywał sobie coraz więcej ras. jednak żyjący od przeszło siedmiuset lat tytus... zmarł. Zapytacie co sprawiło że panujący od wieków porządek został zachwiany? Otóż w świecie magii największym autorytetem cieszył się zakon Rekuzy. Najpotęzniejszy z jego członków - Yco, był zwierzchnikiem całego zakonu. Yco miał niemal równie potężnego jak on ucznia - Zappa. Zapp byłambitny, toteż jego siła wyprawiała yca w niepokój. Nigdy nie spuszczał go z oczu, kazałw tajemnicy śledzić. Nieświadom niczego Zapp postanowił wykraść jedno ze źródeł potęgi Yca - wielki krzyształ - Astrath. Zamiar nie powiódł się. Zappowi darowano życie, gdyż wciąż tkwiła w nim prawość. Pod przysięga milczeniao tajemnicach zakonu, został wygnany. Żał i chęć pokuty była wielka - Zapp poprzysiągł sobie dozgonną walkę z siłami ciemności. Podczas swojej tułaczki, zawędrował w głąd krainy Giliador - miejsca od dawien dawna opanowanego przez mrok i zło. Miejsca, gdzie słońce nigdy nie wschodzi. Miejsca, pokrytego cieniem zapomnienia. Tam, ztoczył trwający kilka dni pojedynek z Tytusem, który zakończył się klęską obydwu stron. Ale śmierć Tytusa niosła za sobą poważne konsekwencje. Złączone pod jego sztandarem rasy, rozpierzchły się do swoich krain, jedne uszczęśliwione wolnością, inne strapione upadkiem potężnego przymierza, które miało przed sobą przyszłość. Ale wtedy do histori wkroczył Flamed - sługa i uczeń Tytusa. Silną ręką, podporządkował sobie przedstawicieli większości ras wchodzących w skład starego przymierza. Do uwieńczenia dzieł brakowało mu tylko tytułu następcy Tytusa. Czarni senatorowie, zastraszeni, lub z własnej woli, zachwyceni jego sprytem, postanowili go nim obdarzyć. Już niedługo... Jeszcze dzień, może kilka...
Flamed siedział w swojej komnacie, wyczekując na powrót zwiadowców. Wyczół jakąś nieokiłznaną moc, w samym sercu swej krainy. Siedział tak, na tronie wykłutym w czarnym granicie, wpatrując się zimno w równie czarne ściany. Po chwili do sali weszli zwiadowcy. Ich dowódca, ork o potęznej sylwetce, zakłuty w kiepskiej jakości zbroje, stanął odpychając do tyłu podwładnych.
- Panie - przemówił grubym głosem, chyląc głowę - Znaleźliśmy coś dziwnego. Wygląda na jakiś niewielki odłamek kryształu, ale nie jest przezroczysty. A mimo niewielkich rozmiarów, z trudem udało się nam go unieść. Flamed wziął do ręki kryształ. Oczy mu rozbłysły, a na twarzy wypisane było bezgraniczne zdziwienie i zachwyt.
- A więc legendy mówiły prawdę - powiedział - odłamek kryształu Astrath, przyniesiony nieświadomie przez Zappa... wygląda na to że będe musiał zmienić plany - dodał z zagadkowym uśmiechem.
Rozdział I - " Spotkanie "
Mistrz Yco siedział w swej wieży już od długiego czasu, studjując pisma w językach, które znane były nielicznym. Nikt nie wiedział dlaczego, lecz stał sie ostatnio jakbiś milczący, jak gdyby coś go gnębiło.
W pomieszczeniu panował nieporządek. Yco siedział za stołem pochłonięty bez reszty przez lekturę. Długa, biała broda opadała mu na czerwoną, drogocenną szatę. Spod krzaczastych brwi spoglądały surowe oczy. Nagle, drzwi otowrzyły się ze stukotem i do komnaty wkroczył sługa - młody chłopak, z bujną, jasną czupryną i granatową szatą sięgającą ziemi. Zflustrowany wnikliwym spojrzeniem Yca długo milczał.
- Mistrzu... - przemówił wreszcie - Chyba za długo tu siedzicie. Noc już późna. Nie spaliście od dwuch dni. Co wam?
- To moja sprawa - jeśli tylko po to tu przyszedłes , to możesz już wyjść Scrab.
- Nie, nie dlatego tu jestem czcigodny mistrzu. jakiś żebrak stoi przed bramą i mówi że chce z wami rozmawiać. kazałbym go przegnac precz ruzgami, ale wolałem...
Zza drzwi rozległ się trzask i krzyki.
- Co tam się dzieje!? - wrzasnął yco - Idź, zobacz.
Scrab wyszedł. Po chwili do komnaty wkroczyła postać w starym, brudnym i zniszczonym płaszczu. Na głowie miała kaptur, tak że twarzy nie było widac niemal wcale.
- Co to ma znaczyć!? - zapytał z kamienną twarzą Yco - Kim jesteś!?
- Nie poznajesz mnie? - odpowiedział spokojnie tamten - A teraz?
Zrzucił brudne odzienie. Oczom Yca ukazała się wysoka, potęzna postać w czarnej, jedwabistej szacie tkanej w złociste wzory. twarz miała młodą, a kruczoczarne włosy opadały jej na ramiona. Był to Flamed.
- Ty!? - zawołał Yco - Po tylu latach...
- Tak, to ja - powiedział - ale nie jestem tu w celach towarzyskich.
Nastało milczenie. Flamed był uczniem Yca, zanim uciekł potajemnie by uczyć się czarnej magii pod okiem tytusa.od tamtego czasu minęło już kilka lat.
- Dlaczego wróciłeś? - zagadnął wreszcie Yco.
- Ano, widzisz - kiedy byłem jeszcze dzieckiem, opowiadałeś mi historie o pewnym artefakcie. Nazywał się...
- Do diabła z tym! - przerwał gniewnie Yco - zjawiasz się tutaj kilka lat po zniknięciu... nie, nie zniknięciu - po ucieczne - i bez słowa wyjasnienia prawisz mi tu o jakichś artefaktach, nie artefaktach! Co to ma znaczyć!?
- Spodziewałem się więcej współpracy z twojej strony... uważaj, żeby nie przeholować.
- Co!? Śmiesz mi grozić, ty bezczelny wyrostku?!
- Ha! Czy twoje oczy są ślepe? Czy twój umysł jest przyćmiony? Jutro ogłoszną mnie czarnym lordem. I wkrótce, będe władał wystarczająca potęgą, aby podbić każde królewstwo na tym świecie. Tylko od ciebie zalezy, po której staniesz stronie.
- A więc tak stoją sprawy... - wykrztusił Yco - Nie, nie zmusisz mnie do przejścia na twoją strone.
- Biedny głupcze... zawiodłem się na tobie, żegnam - powiedział Flamed, i ruszył w strone wyjścia.
Wychodząc, szepnął coś pod nosem, i pstryknął palcami. W jednej chwili regały ze starymi, ezoterycznymi pismami, zajęły się ogniem.
- Moja pisma! Nie! - wrzasnął Yco z obłąkaniem na twarzy - Nie!
W gniewie rzucił się w strone wychodzącego Flameda. Ale on tylko na to czekał. Zanim Yco uformował kulę mocy, Flamed sparalizował go i powalił na ziemię. Yco głucho jęknął.
- Żegnam - powtórzył wychodzący Flamed - już się nie spotkamy. Wyszedł, i zniknął w ciemności panującej na korytarzu. Biblioteka płonęła. Yco leżał nieprzytomny na ziemi. Po chwili przyczołgałsie do niego ledwo żywy Scrab. Z wielkim wysiłkiem wyciągnął mistrza za próg. Z pomocą przyszli mu inni, dopiero co oprzytomnieli słudzy.
* * *
Yco zbudził się. Leżał w łóżku, w swojej nocnej komnacie. Czuł się źle. Bardzo źle. Czuł że to już koniec.
- Nareszcie się boudziliście mistrzu. Jak wam?
Dopiero teraz spostrzegł siedzącego obok Scraba.
- To już nie ma znaczenia - odpowiedział - mój czas dobiegł końca. Ale nie pozwole, aby żal po tym co przeminęło odwiódł mnie od tego, co musze zrobić przed odejściem. Przynieś mi pióro, atrament i papirus.
- Ale...
- Nie ma "ale"! Rób co mówie. Nie pozostało nam zbyt wiele czasu.
Scrab wypełnił polecenie. Natychmiast po otrzymaniu odpowiednich narzędzi, Yco wziął się do pisania. Po jakims czasie przywołał do siebie wiernego sługę.
- Weź to - powiedział wręczając mu zapisany zwój - zanieś to do mojego starego przyjaciela, Lorda Ypeeha. On będzie wiedział co robic dalej. Jedź za dnia, najlepiej załatw sobie eskortę. Tobie zapisałem cały mój majątek. Śpiesz się...
Po chwili w całym mieście zabrzmiały dzwony. Mistrz Yco odszedł.
Rozdział II - " Moonhill "
Scrab bardzo przeżył śmierć mistrza. Ale czół, że musi wypełnic jego ostatnią wolę. Za wszelką cene.
Minął dzień od wydarzen ostatniej nocy. Scrab z ciężkim sercem dosiadł konia. Choć dysponował wielkim bogactwem, kupił tylko to co niezbędne. Suchy prowiant, wodę i średniej jakości konia. Świtało. Odwrócił się. Spojrzał na wieże swego mistrza, w której spędził tyle lat. Prezentowała się pięknie, dominując nad murami miejskimi, a nawet nad siedzibą rady miasta. Jej szczyt, zwieńczony rzeźbą przedstawiającą sędziwego maga ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, w promieniach słońca zdawał się byc piekniejszy i bardziej monumentalny niż zwykle. Niżej, tuż za bramą, rozciągały się rzędy domowstw, pobudowanych z kamienia o kolorze piasku. Tak oto wyjeżdzał Scrab, uczeń Yca, z rodzinnego miasta Margot-Mun, nie wiedząc czy jeszcze kiedyś je zobaczy. Ale w jednej chwili, żal i smutek przerodziły się w niezmierzoną dumę i poczucie odpowiedzialności - mimo, że nie wiedział co dokładnie jest przyczyną całego zamieszania, to znał swego mistrza zbyt dobrze, aby nie wiedzieć że nie denerwował się bez powodu.
- Żegnaj, Margot-Mun - powiedział do siebie - Opuszczam cię, byc może na zawsze. Ale wiedz, że gdziekolwiek nie zawędruję, jakiekolwiek cudne miasta zobacze w szerokim świecie, żadne nie wyda mi się tak piękne jak ty.
Rzekłwszy to spiął konia i odjechał w siną dal.
* * *
Jechał tak zakurzonym gościńcem, w pełnym słońcu. Wokół szumiały lasy. Upał stawał się nie do zniesienia, zszedł więc z konia i usiadłwszy w cieniu przydrożnego drzewa uraczył się kilkoma łykami wody. Już miał zbierać się do dalszej drogi, gdy nagle cos zaszeleściło w nieodległej gęstwinie. Z krzaków wyleciała grupa pięknych, niebieskich ptaków. Usiadły na konarach drzewa, pod którym leżał Scrab. Śpiewały beztrosko, a ich śpiew połączony z melodyjnym szumem lasu roztaczał sielankową aurę. Wszystko to sprawiło, że Scrab zapomniał o wszystkich troskach, całym swoim pośpiechu i rozłożył wygodnie obolałe członki na miękkiej trawie. Nawet nie wiedział kiedy zasnął.
Kiedy się budził słońce było już wysoko na niebie. Zerwał się na równe nogi i popędził w strone pasącego się niedaleko konia. Ale co ujżał! Tam, gdzie położył cały bochen chleba, zastał zaledwie kilka okruchów, i całą grupę wyjadających je pieknych, ale jednoczesnie żarłocznych ptaków.
- A niech to! - zaklął pod nosem.
Dosiadł konia i ruszył w dalszą drogę. Błękit ustąpił już znieba, zastąpiony przez jaskrawe barwy zmierzchu. Scrab zauważał już pojedyńcze gospodarstwa, mniemał więc, że niedługo bezpiecznie dojedzie do bezpiecznego miasta. Ale oto nagle, ujżał na drodze stojącą w oddali nieruchomą postać, jakby wykłutą z kamienia. Udając, że niczego nie zauważył, jechał dalej drogą, prosto, przed siebie. Gdy zbliżył się do człowieka, który stał na drodze na odległość kilku metrów, ten zawołał
- Stój!
Teraz przyjżał się mu dokładniej. Miał krótko przystrzyżone włosy, potężną masę ciała i puszystą brodę, na pół posiwiałą.
- Dlaczego? - odpowiedział.
- Mam ci coś do powiedzenia.
- Słucham więc - Scrab odpowiedział spokojnie, chociaż serce uciekało mu w pięty.
- Skoro tak grzecznie spełniasz moją wolę, mam jeszcze jedną prośbę. A potem pozwole ci odjechać. A więc, bez zbędnego gadania: Dawaj złoto.
- Dobrze, oddam ci złoto - powiedział Scrab ze strapioną miną - ale nie rób mi krzywdy. Udał, że szuka przy boku sakiewki, lecz w rzeczywistości, dobył schowany pod szatą miecz, na tyle lekki, aby mógł go unieść. Szybkim ruchem wyciągnął ręke z bronią i zamierzył sie na zbója. Ale ten, nie dobywając nawet oręża chwycił go za ręke i wyrwał miecz. Potem zagwizdał donośnie na palcach. Z lasu wybiegło kilku kolejnych zbójów.
- Hola chłopcy, przeszukac go.
Ci, bez słowa zaczęli obmacywać Scraba co doprowadziło go do prawdziwej furii.Rzucił się z nienacka na herszta bandy. Został jednak powalony. Rozwcieczony wataszka, dobył sztylet zza pasa, i chciał poderżnąć Scrabowi gardło. Jednak nagle coś przemknęło ze świstem, a herszt zawył żałośnie. Rękę przeszyła mu strzała. Z lasu wypadło dwóch ludzi, w skórzanych strojach i z połyskującymi mieczami. Podbiegli do Scraba, i staneli między zbójami, plecami do siebie, gotowi do obrony. Przyjżał im się - obaj mieli długie włosy i gęsty zarost na brodach, z tym że jeden miał włosy jasne jak owies, a drugi czarne jak noc. Zbóje natarli z furią, ale tamci bez problemów parowali wszystkie ciosy. Nagle, wypuścili serie błyskawicznych, niespodziewanych ciosów. Widac było, że walczą nie po ty by zabić ale by odstraszyć. I udało im się. Zbójcy uciekli w strone lasu, nie oglądając się nawet. Gdy znikneli im z oczu odezwał się Scrab.
- Dziekuje za ratunek. Nazywam się Scrab, jestem młodym magiem. Zmierzam do najbliższego miasta.
- My też - odrzekł jasnowłosy - jeśli nie masz nic przeciwko, dotrzymamy ci towarzystwa. Niebezpiecznie jest teraz samemu włóczyć sie po gościńcach.I ruszyli drogą. Scrab jechał po środku, tamci stąpali po obu stronach.
- Jak się nazywacie? - zagadnął Scrab.
- Możesz mi mówić Harut - powiedział jasnowłosy.
- A na mnie Smokosz - rzekł z zagadkowym uśmiechem ten drugi, o czarnych włosach.
- Moje imię już znacie... wiecie może gdzie można się zatrzymać w... w...- Scrab chciał zapaść się ze wstydu pod ziemie. Nie wiedział nawet jak nazywa się miasto, które stanowi cel jego podróży.
- W Moonhill? - Smokosz najwidoczniej wyciągnął słusznie wnioski z jąkania towarzysza - odpowiednim dla ciebie miejscem będzie "Pod nożem i widelcem". Tania, i przyzwoita oberża. Znajdziesz ja bez problemu, jest tuż za połódniową bramą, która wejdziemy do miasta.
- Ale musimy sie śpieszyć - dorzucił Harut - inaczej nie dotrzemy do miasta przed północa. Przyśpieszyli.
|